Wczoraj był dziwny dzień, po pożarze mostu Łazienkowskiego w weekend Warszawa po prostu stanęła. Pech chciał, że wracając z pracy stanąłem w korku, no cóż bywa, nie jestem w tym osamotniony. Jako że w sobotę były walentynki, człowiek nie robił zakupów na weekend, a bo to zje się w restauracji coś w sobotę, w niedzielę człowiek zamówi jakiś szajs, bo to się nie będzie chciało dupska ruszyć do sklepu.. Z racji pustej lodówki i dość dziwnej pory przewidywanego powrotu do mieszkania postanowiłem kupić jakieś żarcie w maku, a bo to wygodnie, szybko i ogólnie. Lenistwo wygrało z zdrowym rozsądkiem (a jak!). Po udanym zakupie udałem się prosto do mieszkania, akurat kilometr niecały samochodem więc chwila tylko. Wrócił człowiek, zjadł, wziął prysznic i takie tam. Przechodzimy do sedna sprawy. Wszystko zaczęło się dość niewinnie, a to trochę brzuch zabolał a to się odbiło porządnie, gorąca herbatka przyszła mi z pomocą. No nic, przeszło, jest spoko. Około 2 w nocy budzi mnie potworny ból brzucha, skręca normalnie, człowiek ledwie się ruszyć może, a każdy ruch wywołuje pierdy, nie jakieś tam potężne, dźwięczne czy coś, zwykłe takie upuszczanie gazu. O ile pierwszy pierd nie przyniósł ulgi o tyle seria następująca po nim wyzwoliła mnie od bólu. Jednak takie podkołderniki były dość paskudne, jebały niemiłosiernie. Tego nie szło wytrzymać, w oczach łzy stanęły, smród straszny. Wstałem jakoś, otworzyłem okno czekając aż ten smród ucieknie. Uff! Udało się, jest spoko, da się normalnie spać dalej.. Wszystko jest cacy, o 6 już gotowy do pracy wsiadam do samochodu, dojeżdżam, wszystko jest ok, już zadowolony że nocny problem jest tylko niemiłym wspomnieniem, że nie będzie mnie prześladował uspokoiłem się(a bo takie podkołderniki jadowite akurat zawsze kończyły się sraką). Nie spodziewałem się, że najgorsze przyjdzie w pracy, w okolicach godziny 12. Akurat obrobiłem się na tyle aby zrobić sobie parę minut przerwy, szczęściem że atak nastąpił właśnie na przerwie, zdradziecko, niespodziewanie. Mój własny organizm paskudnie mnie oszukał, innymi słowy puściłem bąka, skurwiel był tak zajebiście ostro śmierdzący, że aż wyjebałem z busa, nie szło wytrzymać, w samochodzie jebie, za dupą smród się ciągnie, nagle zachciało mi się srać, do najbliższej stacji paliwowej jakieś 3 minuty drogi, czuję że potwór który chce wyjść z jaskini jest centralnie na progu, wpadam do auta, otwieram szyby na szeroko i gazu. Myślałem że nie dowiozę skurwiela, ale się udało. Wpadam na stację, zapierdalam do kibla, spodnie w dół i siadam na tronie, myślę sobie uff, udało się. Potwór wygramolił się, został zrzucony, jeden, drugi trzeci szambonurek, czuję wyraźną ulgę. samopoczucie się poprawia, ale niestety tak wspaniałej czynności jak stawianie kloca towarzyszyły gromkie upuszczania gazu, który szczypał w oczy. Chuj, ulżyłem sobie, wycieram dupsko, myje ręce wychodzę. I tu moje zdziwko, nikogo z personelu na stacji nie ma, drzwi wejściowe otwarte na szeroko. Myślę sobie, co jest? No chuj, wychodzę, a Ci z obsługi stoją i patrzą się na mnie dziwnie... Nie mogąc spojrzeć im w oczy, szybkimi krokami powędrowałem do auta. Nie mam zamiaru już nigdy odwiedzać tej stacji. Zbyt wielki przypał.
Nie było bo własne